Warte przemyślenia cz 1

Kangur

Nowy użytkownik
Dołączył
2 Luty 2006
Posty
271
Punkty reakcji
0
(Gazeta Wyborcza, piątek 14 listopada 2008r.)

Rafał Kalukin: Czy będąc na miejscu obecnych liderów związkowych poszedłby pan na kompromis z rządem w sprawie emerytur pomostowych?
]Maciej Manicki: Generalnie nie jestem zwolennikiem ani tych emerytur, ani całejreformy emerytalnej. Uchwalając tę reformę dziesięć lat temu należało przyjąć zasadę, że jeśli ktoś zaczął pracować w starym systemie, pozostaje w nim do końca, zwłaszcza pracownicy o pokaźnym stażu pracy. Niestety, wprowadzono rozwiązania przejściowe, czego efektem są te nieszczęsne pomostówki.Byłem wiceministrem pracy, gdy rząd SLD-PSL pracował nad reformą emerytalną, i już wtedy odrzucałem te rozwiązania. Ostatecznie zostały przyjęte za rządu AWS. "Solidarność" poparła wówczas reformę, bo została omamiona obietnicą emerytur pomostowych. Nie zauważono tylko, że w reformie zagubił się cały element socjalny. Teraz, gdy przetoczył się krach giełdowy, oszczędności gromadzone latami w funduszach emerytalnych rozpłynęły się. Przed tym należało się wtedy zabezpieczyć, a nie mamić ludzi pomostówkami.Przepracowałem wiele lat w Stoczni Szczecińskiej. Teraz sam mógłbym przejść na pomostówkę. Z ciekawości wyliczyłem, ile bym dostał. Żenująco mało. Lepiej, by już ludzie pracowali. Jestem tylko za tym, by istniał restrykcyjny zakaz ponad 15-letniej pracy w szkodliwych warunkach. Tacy pracownicy powinni mieć możliwość przekwalifikowania się i dalszej pracy aż do osiągnięcia wieku emerytalnego. Pod warunkiem że system zapewniłby im godziwe emerytury. Niestety, nie zapewnia.
Co więc związki miały zrobić w sprawie pomostówek?

- Związki są skazane na porażkę w tym sporze. One nie mają autorytetu. Mówię to z żalem, choć sam się pewnie do tego przyczyniłem.
Zapracowały sobie na to. Upolitycznieniem, gierkami, wojnami. Zmiany systemowe też nie sprzyjały. Stan na dziś jest taki, że związki nie są w stanie wyprowadzić na ulice więcej niż 25-30 tys. ludzi. Nie twierdzę oczywiście, że gdyby udało się zmobilizować milion, wszystkie problemy by zniknęły. Ale byłoby łatwiej.
Proszę zauważyć, co teraz robią przywódcy central, ci trzej nasi związkowi bossowie. Zapowiadają pikiety. Nie manifestacje, ale pikiety! Wiedzą, że na więcej związków nie stać. Dramatycznie brakuje im społecznej akceptacji.
Jak więc budować wiarygodność bez zdolności do wielkiej mobilizacji członków?
- Związki bezsensownie traciły kapitał, wdając się w walki między sobą. Teraz wystąpiły wspólnie przeciw pomostówkom, więc może to jaskółka wiosny? Do tej pory na poziomie zakładów związkowcy potrafili się nieźle dogadywać. Im było wyżej, tym trudniej - pojawiała się rywalizacja o członków. Każdy chwyt był dozwolony, każdy uważał się za najlepszego obrońcę ludu pracującego miast i wsi. A reszta to zdrajcy. Jak tu mówić o zawieraniu porozumień, o kompromisach?
Akurat pan, jako szef OPZZ, zawarł kilka istotnych porozumień z pracodawcami. Prof. Juliusz Gardawski ocenił niedawno w "Gazecie", że był pan ostatnim charyzmatycznym przywódcą związkowym. I że musiał pan odejść, bo klientela związkowa nie mogła zaakceptować ustępstw, głównie w sprawie kodeksu pracy.
- Absolutna nieprawda. Złożyłem rezygnację, bo nie zdołałem przeprowadzić zmian organizacyjnych w OPZZ - a nie z powodu tych porozumień. Byłem za nie krytykowany, jednak tłumaczyłem, przekonywałem, przypominałem o naszych korzyściach. Nie bez problemów, ale zdobywałem poparcie dla swojej polityki.Nie chciałem być szefem organizacji niezdolnej do zmian. A bez zmian OPZZ będzie karlało. Od mojego odejścia liczba członków spadła o jedną trzecią.
Co pan chciał osiągnąć?
- Chciałem wyprostować strukturę - by do OPZZ należały związki zawodowe z zakładów pracy mające konkretnych członków. A nie, tak jak było i jest nadal: na dole związki w zakładach, potem zrzeszające je federacje, dopiero potem kierownictwo OPZZ. To konstrukcja nieefektywna, pochodna tego, że OPZZ jest dzieckiem stanu wojennego.
Jeśli bowiem ktoś sądzi, że władza, która w 1982 r. odbudowywała ruch związkowy, chciała mieć silne związki, to jest w błędzie. Do dziś płacimy za to cenę. Przecież "Solidarność", jednolity związek, jest znacznie mobilniejsza.Liczyłem, że likwidacja pośredniego szczebla związkowego to tylko pierwszy krok, choć znaczący. To wzmocniłoby OPZZ - byłoby skuteczniejsze, lepiej finansowane poprzez efektywniejszy przepływ składki. Dziś ona zostaje na niższych piętrach, do OPZZ trafiają grosze i niewiele można tu osiągnąć. A przecież o przyszłości całej organizacji można myśleć tylko na tym szczeblu.Bez zmian, które wtedy proponowałem, OPZZ się nie dźwignie. Będzie trwało z minimalnym wojskiem albo i bez niego. Coś się pokugluje, by spełnić kryteria reprezentatywności potrzebne do zasiadania w Komisji Trójstronnej, i jakoś to będzie się kręcić. Dziś trzeba mieć 300 tys. członków. Tylko czekam, aż ktoś powie: "Czemu aż tyle? Nie wystarczy 100 tysięcy?". Przykro mi to mówić, ale przyznałem rację premierowi Tuskowi, gdy na sprzeciw związków w sprawie pomostówek odpowiedział: "Koniec z dyktatem mniejszości". Miał rację. Związki reprezentują dziś mniejszą część pracowników.
Prof. Gardawski stawia tezę, że w związkach nie ma już miejsca dla reformatorów-wizjonerów na samej górze. Liczy się interes szeregowego członka, jego najbardziej przyziemne potrzeby.
- To prawda. Ale ja wyznaję filozofię, że z góry widać trochę lepiej.
Spotkałem się kiedyś z szefem związku w Stoczni Szczecińskiej. Z dumą pokazał mi układ zbiorowy, jaki wynegocjował z pracodawcą. Jak to zobaczyłem, powiedziałem mu: "Słuchaj, jesteśmy kolegami, więc się nie obrażaj. Ale wy zamordujecie tę stocznię!". Układ był świetny. Tyle że dla związkowca, ale nie dla firmy
Dlaczego liderom związkowym brakuje wyobraźni?
Nie wszystkim. W większości zakładów ludzie normalnie się dogadują, bez zapiekłości. Zazwyczaj wiedzą, kiedy i ile żądać.
Tacy rozważni czy po prostu słabi?
- Jedno i drugie, ale częściej decyduje poczucie odpowiedzialności. Przynajmniej na dole. Bo na górze zwycięża logika, że tylko my jesteśmy słusznymi obrońcami ludu pracującego. I otwiera się pole do licytacji na żądania.
To autentyczne przekonanie?
- Nie, chodzi tylko o utrzymanie członków. Musimy walczyć, by pokazać, jacy jesteśmy twardzi. Ani guzika nie oddamy. A że nim się spostrzeżemy, stracimy całą marynarkę? To nikomu nie przeszkadza.
Jak z pomostówkami. Im więcej pracowników na nie odejdzie, tym więcej członków stracą związki.
- Akurat ci, którzy mają blisko do emerytury, to i tak związkowcy słabosilni. Niewiele z nich pożytku. Takich ludzi interesują głównie uprawnienia socjalne. To oczywiście ważne, wielu ludzi potrzebuje takiej pomocy. Ale oni nie tworzą już wojska. Prawdziwym problemem jest brak napływu nowych członków.
 
warte przemyślenia cz 2

Od wielu lat słyszę od liderów, że to najważniejszy problem. Obiecują przeznaczyć wielkie środki na zakładanie nowych organizacji. I w "Solidarności", i w OPZZ są zresztą sprawni działacze wyspecjalizowani w pozyskiwaniu członków. Tylko że - wbrew obietnicom przywódców - oni wciąż działają w partyzanckich warunkach.
- Wiele się robi, ale źródło problemu leży gdzie indziej. Wśród młodych nie ma przekonania, że warto zapisać się do związku.
Czemu więc tylu młodych Polaków, gdy tylko podjęli pracę w Wielkiej Brytanii, nagle nabrało takiego przekonania?
- Widać tamta rzeczywistość bardziej zachęca do działalności związkowej.
Im związki słabsze, tym trudniej o śmiałą wizję rozwoju? Kwadratura koła?
- Jest wyjście, ale utopijne. Co pan powie na to: OPZZ, "Solidarność" i Forum Związków Zawodowych organizują wspólny kongres i powołują jedną organizację?
Nie da się.
- Oczywiście, że się nie da.
Historia się kłania?
- A gdzie tam... Historyczne rozbieżności służą temu, by maskować, że chodzi o własne interesy. Pan wie, ile stanowisk na różnych szczeblach diabli by wzięli przy połączeniu? Nie byłoby trzech szefów jednej branży, wystarczyłby jeden.Jeden półtoramilionowy związek miałby o wiele większą siłę nacisku. Byłby w stanie uporządkować struktury, zracjonalizować je. Odpadłby wreszcie element rywalizacji między związkami, który nie pozwala dziś prowadzić negocjacji.
Pan snuje utopię. Jakoś nie wyobrażam sobie tych związkowców, którzy w nowych rolach zachowują się racjonalnie, nie pokrzykują: "Ręce precz od kodeksu pracy", tylko siadają do stołu i rozmawiają.
- Akurat kodeks pracy obchodzi już chyba tylko działaczy związkowych. Ludzie nie korzystają ze swoich praw, bo się boją pracodawcy. Czemu się boją? Bo nie ma w zakładzie związku zawodowego. Trzeba walczyć o to, by związki powstawały, a nie o ochronę przepisów, które ładnie wyglądają tylko na papierze.
Zresztą tam, gdzie związki są zbyt silne i same dyktują warunki pracodawcy, kończy się jeszcze gorzej. Wtedy nadmiar praw kodeksowych prowadzić może do katastrofy.Przyczyniłem się do uchwalenia urlopów na żądanie [każdy pracownik ma prawo do kilku dni wolnego poza planem urlopowym]. Pan wie, jak trudno było mi to przeprowadzić w negocjacjach z pracodawcami? Niestety, nie przewidziałem, że te urlopy będą potem wykorzystywane do bezkarnego wywoływania nielegalnych strajków. Przecież ci, co tak robią, aż się proszą, by zlikwidowano ten pożyteczny przepis!Mimo wszystko tamte rozmowy miały sens. Czy ktoś jeszcze pamięta, że to w negocjacjach ze związkami urodził się jednolity 19-proc. podatek dla firm oraz osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą? Potrafiliśmy się porozumieć z pracodawcami w tych sprawach, sami też sporo ugraliśmy.

Historia się kłania?


- A gdzie tam... Historyczne rozbieżności służą temu, by maskować, że chodzi o własne interesy. Pan wie, ile stanowisk na różnych szczeblach diabli by wzięli przy połączeniu? Nie byłoby trzech szefów jednej branży, wystarczyłby jeden.Jeden półtoramilionowy związek miałby o wiele większą siłę nacisku. Byłby w stanie uporządkować struktury, zracjonalizować je. Odpadłby wreszcie element rywalizacji między związkami, który nie pozwala dziś prowadzić negocjacji.


Pan snuje utopię. Jakoś nie wyobrażam sobie tych związkowców, którzy w nowych rolach zachowują się racjonalnie, nie pokrzykują: "Ręce precz od kodeksu pracy", tylko siadają do stołu i rozmawiają.


- Akurat kodeks pracy obchodzi już chyba tylko działaczy związkowych. Ludzie nie korzystają ze swoich praw, bo się boją pracodawcy. Czemu się boją? Bo nie ma w zakładzie związku zawodowego. Trzeba walczyć o to, by związki powstawały, a nie o ochronę przepisów, które ładnie wyglądają tylko na papierze.Zresztą tam, gdzie związki są zbyt silne i same dyktują warunki pracodawcy, kończy się jeszcze gorzej. Wtedy nadmiar praw kodeksowych prowadzić może do katastrofy. Przyczyniłem się do uchwalenia urlopów na żądanie [każdy pracownik ma prawo do kilku dni wolnego poza planem urlopowym]. Pan wie, jak trudno było mi to przeprowadzić w negocjacjach z pracodawcami? Niestety, nie przewidziałem, że te urlopy będą potem wykorzystywane do bezkarnego wywoływania nielegalnych strajków. Przecież ci, co tak robią, aż się proszą, by zlikwidowano ten pożyteczny przepis! Mimo wszystko tamte rozmowy miały sens. Czy ktoś jeszcze pamięta, że to w negocjacjach ze związkami urodził się jednolity 19-proc. podatek dla firm oraz osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą? Potrafiliśmy się porozumieć z pracodawcami w tych sprawach, sami też sporo ugraliśmy.




Może związkom potrzeba wstrząsu? Na początku tego roku rząd groził likwidacją finansowania etatów związkowych przez pracodawców.


- Dla związków byłby to dramat. Co więcej, obawiam się, że walcząc z takimi pomysłami, nie zdołałyby zdobyć społecznego aplauzu.


Ale może właśnie taki wstrząs byłby początkiem głębokich przeobrażeń w ruchu związkowym?


- Nie sądzę. Uderzyłoby to w zakładowy szczebel związków. Obawiam się, że jedynym skutkiem byłoby zaostrzenie konfliktów wewnętrznych. Jeśli dziś dana organizacja ma w zakładzie trzy etaty, a po zamknięciu kurka z pieniędzmi pozostałby jeden, to walka o ten stołek murowana. Pieniąądze są podstawą działalności skutecznego związku. A one są tam, gdzie płacący składki członkowie - czyli w zakładach. Atak na ten szczebel uderzy w cały ruch. Związki jeszcze bardziej osłabną i tym ostrzej będą walczyć o utrzymanie topniejącego status quo. Nic dobrego z tego nie wyniknie.


* Maciej Manicki - ur. 1954, członek prezydium Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych oraz szef rady fundacji Porozumienie wspomagającej związek. W latach 2001-04 był przewodniczącym OPZZ. Zawarł w tym czasie kilka porozumień z pracodawcami dotyczących m.in. liberalizacji kodeksu pracy. W połowie kadencji podał się do dymisji. W latach 1991-2001 poseł . W rządzie Włodzimierza Cimoszewicza (1996-97) wiceminister pracy oraz p.o. ministra (po śmierci ministra Andrzeja Bączkowskiego). W 1989 r. uczestniczył po stronie władzy w rozmowach Okrągłego Stołu
 
Back
Do góry